któregoś pięknego popołudnia (kronikarskim ortodoksom mogę podać, że był to 13 października, a wiem to dzięki niezawodnej pamięci aparatu fotograficznego) postanowiłam połączyć przyjemne z przyjemnym i pożytecznym - zapakowałam do torebki wspomniany wyżej aparat o niezawodnej pamięci, trochę paciorków i wodę mineralną, wsiadłam na rower i pojechałam w górę wisły
cel wyprawy: korzystając z pięknego słoneczka zrobię zdjęcia w plenerze; dość nudnego, białego tła na zdjęciach!
jechało się świetnie; wyjątkowo ciepły dzień, lekki wiaterek, na trasie trochę ludzi, ale niezbyt duży tłok, generalnie ok... trochę zapomniałam o tych zdjęciach.... słońce świeciło już trochę bardziej poziomo gdy skręciłam w końcu w polną dróżkę
powyjmowałam wszystkie skarby, rozglądam się po tym plenerze szukając dobrych teł; nie ma problemu, mama ziemia o dobre tła dba
na pierwszy ogień poszedł naszyjnik ze srebrną kulką i sprężynką od Pana Koralika

...wisi wisior drzewie, dziewczę za bateriami grzebie...
oczywiście nie znalazłam w torbie baterii, takich cudów nie ma, wyjęłam więc te liche akumulatorki z aparatu i włożyłam do kieszeni (nabierają trochę sił, gdy im cieplej)
sesja w plenerze z powodów niezależnych od mojej dobrej woli krótsza niż planowano... ale jest rower jest dobrze:)
wracałam przez skałki, troszkę się zmachałam i wydzieliłam wystarczającą ilość ciepła by nieco podładować baterie; słońca już prawie nie było, ale w ostatnich jego promyczkach udało mi się strzelić jeszcze zdjęcia koralowych wisienek

a potem zaczęła się deszczowa, zimna jesień
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz